niedziela, 11 października 2009

Wielka Rycerzowa i okolice

Parę dni temu ostatnia wyprawa w tym sezonie :)













środa, 23 września 2009

Hala Boracza we wrześniu

Parę fotek z wczorajszej wycieczki na Halę Boraczą...












poniedziałek, 20 lipca 2009

Norweskie wojaże

DZIEŃ 1.

Zaczęło się traumatycznie. No bo jak inaczej nazwać konieczność zwleczenia swoich szanownych czterech liter z łóżka mniej więcej w okolicach 02:00 nad ranem, coby dotrzeć na czas na lotnisko? Na szczęście w Pyrzowicach okazało się, że zombie-podobnych osobników jest tam znacznie więcej, więc nie czuliśmy się nieswojo :) Jak na Wizzaira wszystko przebiegło zaskakująco sprawnie i ani się spostrzegliśmy, a już siedzieliśmy wygodnie na pokładzie samolotu.



Gdy tylko wznieśliśmy się w powietrze, szczelnie przywarłem do szyby i, jak szybko się okazało, odkleiłem się od niej dopiero po wylądowaniu. Kto choć raz leciał samolotem wie, co mam na myśli. Widok chmur z tej drugiej strony zapierał dech w piersiach. Mógłbym tam mieszkać (pomijając -65 stopni Celsjusza :P ).





Po wylądowaniu, ku naszemu niezadowoleniu, okazało się, że prognozy pogody, z którymi zapoznaliśmy się przed wyjazdem, sprawdziły się co do joty - powitał nas bowiem deszcz i szczelnie zasnute chmurami niebo. I Protoplasta Lepszej Połówki, którego samochodem czym prędzej przedostaliśmy się do położonego niedaleko Oslo miasteczka Nesbru. I poszliśmy spać :)

Po południu, pomimo deszczu, wybraliśmy się na spacer po okolicy.







Nie ma to jak mieszkać nad fiordem i na każdym kroku być otoczonym lasem i górami...


DZIEŃ 2.

Parszywa pogoda z rana nie nastraja optymistycznie, toteż uznaliśmy, że odpuścimy sobie zwiedzanie Oslo i wybierzemy się do leżącego niedaleko miasteczka Sandvika. Typowe nadmorskie krajobrazy można spotkać tam na każdym kroku.





Po krótkim spacerze po centrum, naszym oczom ukazało się sporej wielkości centrum handlowe, w którym spędziliśmy parę godzin. Naturalnie zakupy ograniczone zostały do minimum (polecam wizytę w kantorze i sprawdzenie obecnego kursu korony norweskiej :P), więc oddaliśmy się raczej wątpliwej przyjemności tak zwanego "window shopping" :) Taaa, nie ma to jak jechać do Norwegii i zamiast chłonąć ichniejsze krajobrazy, łazić po sklepach.

W drodze powrotnej do domu zahaczyliśmy jeszcze o Ikeę :P Identyczną zresztą, co te w Polsce :P Następnego dnia miało już być znacznie lepiej :)


DZIEŃ 3.

W końcu wyjazd do Oslo. I zdziwienie. Spodziewałem się bowiem sporej metropolii z masą drapaczy chmur i nowoczesnych budynków, a tu okazało się, że takie rzeczy to tylko w Erze :) W życiu nie powiedziałbym, że to stolica sporego europejskiego państwa.

Najpierw udaliśmy się w kierunku miejskiej przystani, gdzie zakupiliśmy Najbardziej Pomysłowy Wynalazek Ludzkości, czyli karty Oslo Pass, dzięki którym mogliśmy przez 72 godziny poruszać się po Oslo prawie za darmo, włączając wszelkiej maści komunikację miejską, jak i wstępy do większości muzeów i obiektów.





Tak przygotowani udaliśmy się do leżącego tuż obok ratusza.




Szkaradztwo, kojarzące się raczej z Orwellem i Kafką, a nie z przyjaznym petentowi budynkiem, okazało się znacznie przyjemniejsze dla oka w środku.





Stamtąd skierowaliśmy się w stronę Centrum Pokojowej Nagrody Nobla, którą to od zawsze przyznaje się właśnie w Oslo. Ciekawe, interaktywne muzeum zeżarło nam ponad godzinę i nieco popsuło humory. No bo jak tu z uśmiechem na twarzy patrzeć na okrucieństwa wojen, głód i tym podobne zjawiska? Pewnie po części dlatego odpuściliśmy sobie wizytę w Centrum Holokaustu. Człowiek na wakacjach ma się odmóżdżyć, a nie zamartwiać :P

Kolejnym obiektem na naszym planie zwiedzania było Muzeum Historyczne, do którego doszliśmy po krótkim spacerze wśród innych ważnych obiektów w Oslo. Minęliśmy zatem Teatr Narodowy:



Parlament (i przy okazji załapaliśmy się na pikietę :P):



i gmach Grand Hotelu, z balkonu którego co roku dzikim tłumom machają laureaci wspomnianej wcześniej Pokojowej Nagrody Nobla:



Gdy tylko weszliśmy do muzeum, moi wikińscy przodkowie dali o sobie znać, bo nie mogłem się oderwać od wszelkiej maści artefaktów sprzed tysięcy lat :) Oboje nie byliśmy w stanie wyjść z podziwu, jak przy użyciu tak prymitywnych narzędzi mogły powstawać tak misternie zdobione przedmioty codziennego użytku. Szczególnie gdy porównaliśmy je sobie ze skądinąd skandynawską Ikeą :P Muzeum opuszczaliśmy zatem z oklapniętymi szczękami :)

Nieco rozczarował nas Oslo Reptilpark, którego tak nie mogłem się doczekać. Okazał się bowiem dość ciasnym skupiskiem korytarzy w jednej z... kamienic w centrum Oslo :) Spodziewałem się raczej czegoś na kształt zoo, a dostaliśmy parę wypełnionych po brzegi turystami, ciasnych pomieszczeń, w których panował tak potworny zaduch, że musieliśmy się ewakuować. Ale niebieską żabę mieli :P

Zmęczeni, powoli kierowaliśmy się w stronę przystanku autobusowego. Na szczęście poprawie uległa pogoda, co szczególnie nas ucieszyło, biorąc pod uwagę atrakcje, które czekały na nas następnego dnia :)


DZIEŃ 4.

Pomimo nadziei z dnia poprzedniego, poranek przywitał nas deszczem (który z czasem przeszedł w dość ładną, słoneczną pogodę). Nie powstrzymało nas to jednak od dalszego zwiedzania miasta. Tramwajem wodnym udaliśmy się na półwysep Bygdøy, gdzie czekały nas nie lada atrakcje.

Na pierwszy ogień poszło Muzeum Łodzi Wikingów, a w nim parę całkiem nieźle zachowanych drakkarów i masa innych pamiątek po Wikingach. Gdyby nie betonowa posadzka poruszałbym się po całym budynku na kolanach :) Szczęka opada, brak słów... Jak sobie pomyślę, że 1000 lat temu to coś pływało po morzach i zdobywało kolejne lądy, to aż ciarki przechodzą.









Niestety wbrew moim nadziejom wyniesienie jednego z drakkarów z muzeum nie wchodziło w grę :P Szkoda, bo już miałem miejsce w marinie w Ełku załatwione :P Może następnym razem :)

Jakby grzebania w przeszłości było mało, następną atrakcją była wizyta w ogromnym Muzeum Folklorystycznym, czyli innymi słowy skansenie, w którym znalazło się około 160 tradycyjnych chat z całego obszaru Norwegii. Całość robiła ogromne wrażenie, a dotarcie do każdego zakamarku skansenu zabrało nam w sumie jakieś 3 godziny.













W przeciwieństwie do polskich muzeów, tutaj wszystko było jak najbardziej interaktywne: do każdej chaty można było wejść, wszystko poobmacywać i powąchać. Nie zabrakło też atrakcji w postaci nauki ówczesnego gotowania:



przyspieszonego kursu tańca i gry na skrzypcach:







czy przejażdżki bryczką po terenie skansenu:



Centralnym - i robiącym największe wrażenie - punktem skansenu okazał się ponad 800-letni kościół zbudowany w typowym norweskim stylu. Nie dziwota, że Norwegia dała się tak szybko zchrystianizować - wchodząc do takiej świątyni człowiek czuje się naprawdę mały i automatycznie klęka :)









Gdyby ktoś mnie upił, wrzucił na teren skansenu, a następnie wmówił mi, że cofnąłem się o parę setek lat, pewnie bym uwierzył. Czas zatrzymał się tu w miejscu. A pracownicy muzeum przebrani w odpowiednie stroje jakby nigdy nic oddawali się codziennym zajęciom - smażeniu owsianki na otwartym palenisku:



serwowaniu obiadu wygłodniałej rodzince:



czy karmieniu przyszłych bitek wołowych:



Fajnie.

Tego dnia mieliśmy jednak jeszcze parę rzeczy do zobaczenia, więc po 3 godzinach spędzonych w skansenie zrobiliśmy sobie 20-minutowy spacer na inną część półwyspu, na której czekało na nas Muzeum Kon-Tiki, Muzeum Statku Polarnego Fram oraz Muzeum Morskie.

To pierwsze, choć klimatem całkowicie odmienne od tego, co widzieliśmy wcześniej tego dnia, także okazało się dość ciekawe, nawet dla takich laików w dziedzinie nawigacji morskiej, do jakich zaliczam się ja i Lepsza Połówka :)

Nie mam zamiaru przytaczać tutaj historii wyprawy Thora Heyerdahla. Sądzę jednak, że dla osób zainteresowanych morzem wizyta w Muzeum Kon-Tiki to jak powrót do statku-matki, jak pielgrzymka do Mekki :) Mnie tam wystarczyło parę zdjęć i niezapomniane przeżycia:









Z kolei to, co zobaczyliśmy w Muzeum Statku Polarnego Fram to swego rodzaju fenomen. No bo czy widzieliście kiedyś, żeby do muzeum wsadzić cały statek? I to w dodatku ten, na którym Amundsen i Nansen zdobywali oba bieguny?











Jako że byliśmy już zmęczeni, przez Muzeum Morskie dosłownie przelecieliśmy jak fala przez pokład :P Nie mieliśmy już siły :P Ale, tak jak poprzednio, sądzę, że to miejsce to mokry sen każdego wodniaka.




Na koniec usiedliśmy sobie na brzegu fiordu i wreszcie udało nam się trochę odpocząć. Pogoda znacznie się poprawiła, a przy tym wzrosła "miodność" otaczających nas krajobrazów.







Ledwo żywi dotarliśmy promem do centrum Oslo, a stamtąd już prosto do domu. Długi dzień, ale za to pełen niezapomnianych wrażeń.


DZIEŃ 5.

Kolejny dzień zwiedzania Oslo i dla odmiany parszywa pogoda. Na domiar złego tuż po wyjściu z autobusu kapnęliśmy się, że Lepsza Połówka zapomniała na siedzeniu naszego Jedynego Parasola. I nawet powrót na przystanek i oczekiwanie na autobus o tym samym numerze nic nie dało - zjawił się bowiem zupełnie inny pojazd z zupełnie innym kierowcą o zupełnie innym kolorze wąsów...

Metrem udaliśmy się w nieco bardziej odległą od centrum dzielnicę miasta, gdzie zwiedziliśmy Muzeum Muncha, autora słynnego "Krzyku". Zarówno to jego dzieło, jak i masę innych mieliśmy okazję zobaczyć 'na żywo'. Przy okazji załapaliśmy się na 'guided tour' ze świetną przewodniczką - widać było, że babka zjadła na Munchu zęby, że się tak poetycko wyrażę, i potrafiła naprawdę z pasją opowiadać o jego życiu i twórczości. Przez tę godzinę czuliśmy się jak na najlepszych wykładach z zamierzchłych studenckich czasów :)

Później przeszliśmy do nieco nudnawego Muzeum Historii Naturalnej. Paleontologia i geologia to zdecydowanie nie to, co tygrysy lubią najbardziej, ale fanatycy tematu pewnie posikaliby się tam ze szczęścia :P My nie stwierdziliśmy żadnych wycieków płynów ustrojowych :P :P I może dobrze, bo trudniej uciekałoby się przed T-rexem:




Czym prędzej przetransportowaliśmy się autobusem w zupełnie inną część Oslo, aby tam przejść się po najsłynniejszym bodajże zabytku w Oslo, czyli po Parku Vigelanda. Niesamowite miejsce - potężne rzeźby, kult ciała, cykl życia, a nad tym wszystkim majestatycznie górujący Monolit. Trza to zobaczyć na własne oczy.













Niestety coraz gorsza pogoda wygoniła nas z parku (przypominam o zgubionym parasolu :P) i po szybkiej kawie w pobliskiej knajpce, udaliśmy się tramwajem do centrum Oslo, a stamtąd prosto do Nesbru - czyli do domu :) Na domiar złego jakieś 3 przystanki przed naszym docelowym autobus zatrzymał się i kierowca stwierdził, że to koniec trasy. Super, pomyśleliśmy. Zaraz jednak dodał, że obok stoi inny autobus, którym dojedziemy tam, gdzie chcemy. Ok. Weszliśmy i - nie uwierzycie - nasz wzrok padł na leżący przy kierowcy... nasz parasol !!! :) Naturalnie został nam zwrócony, ale jakim cudem znalazł się w autobusie innej linii - nie wnikam :P


DZIEŃ 6.

Zaczęło się od wczesnej pobudki, bo o 10:30 spod ratusza w Oslo wyruszał lunchowy rejs tradycyjnym drewnianym szkunerem po fiordzie z otwartym bufetem :) Atrakcja jakich mało!! A w dodatku całość mieliśmy za darmo, bo obejmował to zakupiony przez nas 3 dni wcześniej Najbardziej Pomysłowy Wynalazek Ludzkości. Do Oslo jechaliśmy zatem z uśmiechem na twarzy - pomimo jeszcze bardziej parszywej aury niż dnia poprzedniego.

Ku naszemu niezadowoleniu, wkurzeniu i paru innym, na miejscu okazało się, że chęć uczestnictwa w rejsie trzeba było potwierdzić imienną rezerwacją, o czym nikt nas nie raczył poinformować wcześniej :/ Rejsowy statek mogliśmy sobie zatem pooglądać jedynie z zewnątrz, a o krewetkach jedynie pomarzyć :P



Żeby było zabawniej, statek nazywał się "Czterolistna koniczynka" :P




Trochę podminowani uznaliśmy, że nie ma co się załamywać, a najlepiej wycisnąć ile się da z ostatnich godzin ważności naszych Oslo Pass-ków :) Udaliśmy się zatem do Twierdzy Akershus położonej tuż nad brzegiem morza.



Znowu udało nam się załapać na 'guided tour' - tym razem w roli przewodniczki wcieliła się - jak się później dowiedzieliśmy - świeżo upieczona licencjatka historii Norwegii, która oprowadziła nas po całym zamku, przywdziana w strój z epoki :)









Równie ciekawie co budynek z zewnątrz prezentowały się zamkowe wnętrza, w których do dziś norweski król przyjmuje swoich zagranicznych gości.







Pomimo wczesnej godziny byliśmy już, że się tak młodzieżowo wyrażę, wyrąbani jak koń po westernie, więc przeszliśmy się tylko po murach twierdzy, podziwiając panoramę fiordu:



po czym pojechaliśmy do domu. Reszta dnia upłynęła nam pod znakiem nadrabiania braków w śnie i odmóżdżania się przed pudłem (Cyfrowy Polsat rulez! :P).


DZIEŃ 7.

Jako że nadszedł weekend, a Protoplasta Lepszej Połówki w końcu nie musiał iść do pracy, w trójkę wybraliśmy się do Oslo - vide DZIEŃ 4., bo zwiedziliśmy te same miejsca :P


DZIEŃ 8.

Ponownie w trójkę pojechaliśmy do Oslo i poza Muzeum Historycznym oraz ratuszem wybraliśmy się do Pałacu Królewskiego, w którym obecnie rezyduje król Harald V z rodzinką. Pałac jak pałac, jak na mój gust pszczyński ładniejszy :P



Wzgórze pałacowe ma jednak jedną zaletę - roztacza się stamtąd piękny widok na Oslo:



Kiedy zeszliśmy na dół, okazało się nagle, że właściwie wszystko już zobaczyliśmy i nie ma już czego zwiedzać :P Tak też pożegnaliśmy się z Oslo i pojechaliśmy do domu.

Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na niedaleko położona wyspę Nesoya - ponoć najbogatsze miejsce w całej Norwegii. I w sumie biorąc pod uwagę jakie domy mijaliśmy po drodze, nie sposób się z tym nie zgodzić. A do tego mają stamtąd przepiękne widoki:





Na koniec dnia przejechaliśmy jeszcze przez jedną z położonych dość wysoko wiosek i znalazłem miejsce, w którym chcę się zestarzeć i umrzeć:



Jak nie uda mi się budowa domu w chmurach, to mogę ewentualnie tam zamieszkać :P


DZIEŃ 9.

Po tygodniu spędzonym głównie na strawie duchowej i mentalnej, oddaliśmy się fizycznej harówce przy pieleniu przydomowych grządek :P


DZIEŃ 10.

Po porannych przygotowaniach do wyjazdu i ostatnich zakupach, w okolicy godziny 18:00 wyruszyliśmy z powrotem do Polski, tym razem samochodem, przez równie piękną co Norwegia Szwecję:





aż do Trelleborga, a stamtąd promem przez Bałtyk do Sassnitz w Nimczech:



Kiedy naszym oczom ukazały się białe klify, uznaliśmy, że nawigacja im wysiadła i dziwnym trafem dopłynęliśmy do Dover :P :P



W ten oto sposób dotarliśmy do Niemiec, a stamtąd jeszcze tylko parę(naście) godzin jazdy do domu i tak zakończyła się nasza wyprawa.

Piękny kraj z tej Norwegii :) Następnym razem jednak będziemy kierować się bardziej na północ, no bo co to za wakacje w Norwegii bez śladu żywego łosia? :)



PS: Wszystkie zdjęcia - poza ostatnim obrazkiem - mojego autorstwa, jakby się ktoś pytał albo chciał mnie oskarżyć o łamanie praw autorskich i takie tam :P